25. SHORT FILM FESTIVAL, Winterthur: Zamiast rocznicowego podsumowania

Jeśli ktoś oczekiwał, że pięć listopadowych dni spędzi w położonym nieopodal Zurychu Winterthur w niczym niezmąconej atmosferze jubileuszu, łagodnie dozując tylko świąteczne toasty i prezentując radosne uśmiechy na czerwonym dywanie, ten się mógł poczuć mocno zawiedziony.

Szefowie 25 Short Film Festival potraktowali srebrny jubileusz swej imprezy z pełną powagą jeśli chodzi o program, zaproszonych gości i tematykę spotkań panelowych, z uśmiechem zaś i symbolicznymi gestami wobec uczestników kwitując swą dwu i pól dekadową obecność na festiwalowej mapie Szwajcarii i Europy. Jak przystało na poważny i zasobny region fetę odłożono na przyszłość, zapewne 50. lub najlepiej 100. wydanie będzie dopiero dobrą okazja do fajerwerków. Tym bardziej, że pandemia, nie tylko przecież tutaj i tylko w sferze kultury, spowodowała spore turbulencje finansowe i organizacyjne. Udało się przeprowadzić imprezę we wszystkich zaplanowanych punktach ale w skromniejszym w porównaniu do przeszłości wymiarze. Nie zmienia to oczywiście faktu, że SFF należy do wąskiego grona tych imprez filmowych, które wskazują tytuły warte oscarowej nominacji.

Każdy festiwal to przede wszystkim jednak filmy, ich twórcy i widzowie. W Winterthur nigdy nie było problemu z frekwencją, tu w ogóle aktywnie uczestniczy się w kulturze, łoży na nią a twórców popiera, do czego zobowiązuje choćby pamięć o sławnym rodaku, Oskarze Reinhartcie, który ufundował miastu galerię światowego malarstwa, zachęcając innych przedsiębiorców do naśladownictwa a ziomków do konsumpcji. I oni dzisiaj licznie korzystają z obecności na festiwalowych ekranach filmów z całego świata, spotkań z twórcami wielu z nich i świadomości, że ten filmowy świat, który do nich zawitał może nie jest do końca czytelny ale z pewnością daje wyobrażenie o twórczych poszukiwaniach i ambicjach. Owa nieczytelność to oczywiście pewien skrót myślowy, bo impreza w mieście W. od dawna ma opinię przeglądu różnorodnych gatunkowo i formalnie wariacji filmowych, wybierania do publicznego oglądu również pozycji, które nie znalazłyby się w programie wielu innych festiwali.

Każdy z pięciu siedmiu bloków konkursowych (łącznie 35 filmów) miał swego selekcjonera, uzasadniającego przed projekcją swój wybór i przedstawiającego autorów, więc od razu po obejrzeniu zaproszonych dzieł, można było i publiczność z tego korzystała, zgłaszać ewentualne uwagi do wyboru ale z drugiej strony okazało się, że w niektórych wypadkach typy opiekuna były mocno dyskusyjne a wręcz rozmijały się z oczekiwaniami widowni jak to miało miejsce z blokiem opatrzonym wspólnym tytułom „Przedefiniowanie terytoriów”, prezentujących chyba nie do końca przemyślane projekty albo obarczone zbyt indywidualnym piętnem osobowości autora. Do Winterthur dotarła tylko brytyjska autorka jednego z nich, by powtórzyć ze sceny swój sprzeciw wobec castingu jako przejawowi dyskryminacji w sztuce, co wcześniej na ekranie zdefiniowała ąż nadto wyraźnie. I jak się okazało motyw antycastingowy towarzyszy jej filmom od lat.

Motywem, który pojawiał się w wielu innych tytułach, była przemoc. Fizyczna i psychiczna, praktyczna i wyobrażana, wobec natury i wobec ludzi, właściwie w każdym rodzaju i wymiarze i pod każdą szerokością geograficzną. Czasem bardzo wysublimowana jak u młodej Francuzki pokazującej skomplikowane relację miedzy ojcem a córką a czasem krwawo dosłowna jak w gotyckim horrorze sygmatycznego Duńczyka, który standardowy romans nastolatków ubrał w obrazy, które uniemożliwiają pokazanie jego filmu szerszej publiczności.

Przemoc seksualna to wręcz u wielu początkujących filmowców dominat, na dowód, że walka płci przybrała nieznane dotąd rozmiary, zaś klasyczna męska dominacja okazała się wspomnieniem dalekiej przeszłości. Seks i seksualność są zresztą obecne w wieku propozycjach, szczególnie młodych filmowców obojga płci.

Ten katalog filmowych dziwactw tylko potwierdzał wrażenie, że poszukiwanie skrajności nie jest dobrą drogą do programowania żadnej imprezy ale może zaproponowany został świadomie, by pokazać, że są tez takie filmy i takie skrajności.

Opiekunka, dziennikarka i scenarzystka, zestawu zatytułowanego „Chciałem więcej” uznała, że winna jest festiwalowym widzom dobry wybór a więc dobre, różnorodne  kino. I zaskakujące, bo po obejrzeniu firmowanej przez Hong Kong produkcji już wiemy, że mieszkańcy tego miasta potrafią wspaniale z siebie i swych towarzyskich przyzwyczajeń żartować a zrealizowane w Afganistanie „Trzy piosenki dla Benazir” (zdjęcie wyżej)to dowód, że mieszkają tam jeszcze, choć w trakcie realizacji zdjęć w obozach dla uchodźców, moralni młodzi ludzie, marzący o spokojnym rodzinnym życiu a w ich relacjach dużo jest uśmiechu, pogody ducha i odczuwalnej miłości.

I jeszcze Marii Semenowej rosyjskie „Miasto słońca” na Syberii, gdzie mieści się siedziba wspólnoty religijnej Ostatniego Testamentu. Jeden z wyznawców społeczności przyprowadza ze sobą starszego syna w poszukiwaniu raju. Chłopiec zanurza się coraz głębiej w ten nowy świat w środku tajgi, jednocześnie starając się pozostać w kontakcie z matką i wspomnieniami pozostawionymi w Moskwie.

Zaraz potem  dobry dokument „Pa vent”, zrealizowany w powojennym Kosowie, gdzie chcąc utrzymać przy życiu ukochany narodowy tenis, dwóch lokalnych mistrzów wędruje z jednego nieznanego miejsca do drugiego, niosąc ze sobą ocalały majątek: stoły do ping-ponga.

A w finale polsko- kanadyjskie „Figury niemożliwe i inne historie I” Anny Pajek, świetna plastycznie i poruszająca głosem z offu Anny Polony, animowana wędrówka po świecie, którego już nie ma.

25 Short Film Festival przeszedł do historii pozostawiając po sobie wrażenie zgodnej egzystencji na ekranie różnych tematów, manier i metod realizacji, zawsze jednak podporządkowanej wspólnej myśli czyli obserwacji zmieniającego się świata i jego mieszkańców.

JANUSZ KOŁODZIEJ