
Na zewnątrz gdyńskiego Teatru Muzycznego było kolorowo, sympatycznie, gwarno i pogodnie. Sporo leżakowiczów i spacerowiczów wokół Gdyńskiego Centrum Filmowego, w tym wielu fanów polskiego kina i jego gwiazd, które masowo zjechały nad morze. Atmosfera prawdziwego święta i dobrze rozumianego pikniku, która musiała radować serce, duszę i głowę każdego nawet przypadkowego obserwatora wątpiącego w deklaracje, że polskie kino ma się dobrze.
Za to na festiwalowych ekranach niestety zabójcza dla poziomu imprezy, w końcu w jubileuszowym wydaniu, mieszanka interesującego, profesjonalnego kina i niedopracowanych, półamatorskich debiutów. Z dominacją tych ostatnich!!!!
Nie sposób, by zatrzymać się tylko na Konkursie Głównym, zrozumieć decyzje i intencje komisji selekcyjnej, która zakwalifikowała do programu nowe dzieła Holland, Kwiecińskiego, Domalewskiego czy Smarzowskiego oraz z niewiadomą intencją- prowokacja? afera? skandal?- pierwsze fabularne próby z pewnością ambitnych ale co widać było nawet nieuzbrojonym okiem, nieprzygotowanych jeszcze do zawodu filmowców.
To przecież nie może być tak, że tylko cześć, najwyżej połowa, z 16 pokazywanych w tym roku filmów, warta jest fachowej oceny, dłuższej rozmowy czy choćby tylko refleksji. A tak właśnie zdarzyło się w Gdyni AD 2025. Ale może dyrekcja programowa po prostu nie starała się ukryć faktu, że polskie kino nie może się podnieść po pandemii i powoli zmierza do nieuchronnej degrengolady z początków Nowej Polski.
Warto jednak pamiętać, że takie decyzje, tworzenie wrażenia pozornej różnorodności gatunkowej i formalnej plus strojenia się w szaty promotora debiutantów, psują nie tylko poziom i obraz narodowego festiwalu ale też dają niezliczone argumenty, choćby aktualnej władzy, że nie warto się polską kulturą a kinematografią w szczególności zajmować. Bo oferuje coraz więcej filmów bez adresata, filmów dla nikogo i właściwie o niczym a tylko pozornie udających, że są sztuką bliską życia albo literatury. Kilkanaście tytułów, które w minionym sezonie nie znalazły dystrybutora, a więc nie trafią do kinowego widza jest takiego myślenia smutnym potwierdzeniem. One zagospodarowały pieniądze, których ponoć dramatycznie brakuje nad Wisłą, choć nie brakuje z pewnością w Europie, czego z kolei niektórzy nasi producenci nie chcą dostrzegać.
CHOPIN, KAFKA I …
… „Ministranci” Piotra Domalewskiego i może jeszcze ostatnie propozycje Smarzowskiego („Dom dobry”), Machulskiego („Vinci 2”) i Pasikowskiego („Zamach na papieża”). Te trzy ostatnie nie do końca udane czy nawet potrzebne ale wciąż zrealizowane na profesjonalnym poziomie. Znajdzie swych widzów momentami bardzo zabawny film Kordiana Kądzieli („LARP. Miłość, trolle i inne questy”), być może pokolenie niezdecydowanych czy rozpocząć dorosłe życie dwudziestoparolatków popędzi do kin na swój filmowy portret wykonany przez Emi Buchwald w „Nie ma duchów w mieszkaniu na Dobrej”, a zwolennicy „prawdziwego życia na ekranie” pochylą się z troską nad losami bohaterów „Brata” Macieja Sobieszczańskiego.
I już koniec zawodowego kina. Przykrą niespodziankę sprawił chyba wszystkim Łukasz Grzegorzek, który wbrew swej filmowej przeszłości zrobił bezmyślne, pretensjonalne i manieryczne „Trzy miłości”, z których w pamięci pozostanie tylko falset męskiego wydania Myszki Miki w scenach erotycznych w wykonaniu blondwłosego efeba.
Do niezrozumiałych decyzji programowych swoje dołożyło jury, na finałowej gali prezentując momentami mocno zaskoczonej publiczności- jak to komentowano- radykalny werdykt. Chyba chwili nieuwagi Grażyny Szapołowskiej zawdzięcza nagrodę za główną rolę kobiecą pewna młoda aktorka, która swego czasu zakończyła zawodową edukację po pierwszym roku szkoły teatralnej. Tu wystąpiła we współczesnej bajce o tym jak niewidoma dziewczyna zdobywa serce bogatego japiszona. A teraz odebrała w Gdyni nagrodę za wykonanie na ekranie dość prostych zadań aktorskich?!
Wypadek przy pracy? Bynajmniej, bo nagrodę za reżyserię znakomitego „Franza Kafki” nie odebrała Agnieszka Holland, ani Michał Kwieciński za bardzo sprawnie opowiedzianego „Chopina. Chopina!”, ani nawet reżyser nagrodzonych Złotymi Lwami „Ministrantów” Piotr Domalewski ale… Ale debiutująca w fabule Emi Buchwald, o której „Nie ma duchów…” bohaterowie filmu i ich rówieśnicy powiedzą zapewne wiele dobrego ale uważni widzowie dostrzegą bez problemu sporo warsztatowych niedociągnięć, do których może a nawet na pewno debiutant ma prawo, niestety nie laureat jednej z najważniejszych nagród.
Historia gdyńskiego festiwalu zna podobne przypadki i ich smutne dla dalszej kariery reżyserskiej czy aktorskiej konsekwencje. I nie jest to wcale krótka lista.
KAFKA, CHOPIN I MINISTRANCI
W takiej kolejności, co nie umniejsza rangi żadnemu z wymienionych tytułów. Dwa pierwsze mogą konkurować w kategorii: wielki człowiek i jego epoka, gdyby takowa istniała. Oba, każdy w innych choć równie zajmujący sposób buduje portret artysty, albo genialnego muzyka, którego zabija choroba albo wielkiego pisarza, którego talentowi nie są w stanie sprostać epoka, otoczenie i czytelnicy. W obu popisowa robota filmowa, scenograficzna dbałość o szczegóły, najwyższej klasy aktorstwo (u Holland w roli ojca Franza, wybitny niemiecki aktor Peter Kurth, u Kwiecińskiego legendarna postać francuskiego kina, Lambert Wilson jako król) plus znowu w obu świetne zdjęcia, warstwa muzyczna (u Chopina w dodatkowym znaczeniu) i montaż. Oba z dużymi szansami na światową dystrybucję, bo to kino nie tylko ważne i mądre ale także widowiskowe, pierwszy z wcale możliwymi awansami w oscarowej rywalizacji, drugi także nie pozbawiony festiwalowych szans.
Zaskakujący, ale tylko przez moment, laureat Złotych Lwów czyli „Ministranci” Piotra Domalewskiego to kino mocno zaangażowane w to, co dzieje się poza kinową salą, w polską współczesność i jej zagmatwane paradoksy. Prosty ale nośny filmowo pomysł, by metody odróżniania dobra od zła uczyli siebie i nas dwunastolatkowie, okazał się jeszcze lepszy po wyborze wykonawców. Czwórka chłopaków gra koncertowo, wspomagana doskonałym słuchem i warsztatem aktorskim reżysera, dzięki czemu nie potykają się o własne języki, zachowują w każdej sytuacji świeżość i naturalność.
Oczywiście odezwały się natychmiast głosy pryncypialnych opisywaczy filmowej rzeczywistości, że to historia odwołująca się na najprostszych instynktów, że opowiedziana z lekkością łopaty, że to w końcu zakamuflowany atak na kościół itd. itp. A to Polska właśnie.
Zamiast podsumowania apel do organizatorów i kreatorów gdyńskiego festiwalu. Na początku drugiej pięćdziesiątki warto zdecydować ostatecznie po co i dla kogo odbywa się wrześniowe spotkanie.
JANUSZ KOŁODZIEJ