Za górami, za lasami? w środku zjednoczonej Europy leży miasto P. Ani duże, ani małe, ani nadmiernie bogate, ani skrajnie biedne, ale za to pięknie położone na wzgórzach z widokiem na zalesioną okolicę i rwącą rzekę. Historia zostawiła w nim liczne ślady, kilka wspaniałych świątyń różnych wyznań, mieszane narodowościowo społeczeństwo, a bliskość granicy, kiedyś z Sowietskim Sojuzem, a teraz z Ukrainą, zawsze dawało miastu i jego mieszkańcom poczucie ważności, a nawet wyjątkowości. W P. urodził się przed kilkunastoma laty pewien chłopak. Ani mały, ani duży, ani przesadnie obdarzony przez naturę wianuszkiem talentów, ani też naznaczony piętnem najgorszego w klasie. Ot, taki zwykły szary ?Polak z PRL-u?, jakich miliony zaludniały ten piękny kraj. Młody Marek bardziej niż do edukacji garnął się do długowłosych przebierańców, dzięki czemu poznał smak dostępnych wtedy w dużym asortymencie win owocowych i innych używek. Udało mu się jednak jakoś skończyć szkołę średnią, zdać maturę, a nawet trochę postudiować to i owo. Ze wskazaniem na OWO.
Wiatr historii po latach błędów i wypaczeń, bo jak inaczej nazwać teraz działalność w pewnym niezależnym i samorządnym związku zawodowym, powiał mu pod skrzydła w stronę Jarosława K. i zaraz potem jego dotąd smutne i nudne życie nabrało tempa i kolorów. Piorunem dostał się na Wiejską, sumiennie wypełniał wszystkie polecenia władz partyjnych, nie zabierał po próżnicy głosu, siedział w kącie i się dosiedział. Niespodziewanie dla samego siebie i wstrząsu, jaki musieli przeżyć jego krajanie, pamiętający niezbyt błyskotliwe dzieciństwo i młodość bohatera opowieści, został pewnego listopadowego dnia Dwójką ? drugą osobą po prezydencie w państwie. A potem, o czym teraz już wie każde europejskie dziecko, rozlatał się niczym Żwirko & Wigura i Skalski razem wzięci, zabierając w swe podniebne podróże rodzinę i kolegów. I byłby tak latał i latał, gdyby nie jedne uparte pismaki z ulicy Czerskiej.
Kiedy się wypełniły dni? ? jak pisał klasyk ? i nadejszła pora egzekucji, koło ratunkowe próbowali mu rzucić lokalsi, urządzając wiece i konferencje poparcia dla ?naszego kochanego pana marszałka?. Że taki był ludzki, że przyjeżdżał, otwierał, przecinał i chwalił. Że za zjedzone pierogi sam płacił, panie całował w ręce, a panów poklepywał po odzianych w wyjściowe marynarki plecach. Cały ten śmieszny, niczym posłanka P. w kąpieli, happening relacjonował z pełną powagą i na żywo kanał informacyjny państwowej telewizji, co nikogo nie zdziwiło, bo od dawna specjalizuje się z politycznych horrorach klasy G. A Dwójce i tak nie pomógł!
WD 40