W cieniu likwidacji studiów filmowych, które ma niebawem zastąpić dziwaczny parahollywoodzki moloch o niejasnej strukturze, celach i źródłach finansowania i w ?blasku? afery z wyrzuconym, a potem przywróconym do konkursu głównego, filmem Jacka Bromskiego, odbył się w Gdyni 44. Festiwal Polskich Filmów Fabularnych.
Odbył się i pokazał, że kino nad Wisłą ma się dobrze, choć zbierają się nad nim czarne chmury doraźnej polityki. Ale znowu, tak jak przed rokiem, dwoma i trzema można bez grzechu pychy i zwykłej megalomani, wskazać kilka, wartych obejrzenia, tytułów.
BOŻE CIAŁO, CZYLI JAK CZYNIĆ DOBRO
To największa niespodzianka, ba nawet chyba sensacja tego sezonu. Film Jana Komasy (Sala samobójców, Miasto 44) opowiada historię, która, nawet jeżeli się nie zdarzyła, to bez cienia wątpliwości zdarzyć się mogła. Pensjonariusz domu poprawczego zafascynowany wiarą i posługą kapłańską, mocno przeżywający przykazania dekalogu i marzący o założeniu sutanny (co w praktyce jest niemożliwe, bo seminaria nie przyjmują osób skazanych) trafia do miasteczka, gdzieś na końcu polskiego świata. Zamiast jednak do tartaku, gdzie miał pracować, kieruje się do miejscowego kościoła. Trochę bezrefleksyjnie przyznaje się, że jest? księdzem, czego potwierdzeniem koloratka i odpowiedni strój. Przypadek kolejny sprawi, że będzie musiał natychmiast zastąpić zmagającego się z chorobą alkoholową proboszcza. Zastępuje tak, że kościół szybko się zapełnia, a nowy wikary staje się ulubieńcem przede wszystkim młodych parafian. Korzystając z tego, postanawia wyjaśnić wszystkie okoliczności tragicznego wypadku, który zdarzył się w miasteczku kilka miesięcy wcześniej. Młody reżyser na pytanie, o czym jest jego fi lm, bo odczytać można go na kilka sposobów, odpowiadał spokojnie, że o czynieniu dobra. O tym, że warto, trzeba i należy bez względu na okoliczności zajmować postawę, która będzie budzić tylko, jeśli to oczywiście możliwe, pozytywne emocje. To pochwała dobrze rozumianej wiary w Boga i potęgę jej dobrego wpływu na wiernych, na ludzi w ogóle. A jednocześnie Boże ciało nie jest ani apoteozą kościoła i wiary katolickiej jako takich, ani też przewrotnym aktem antyklerykalnym. I pewnie dlatego tak znakomicie przyjmowane jest na światowych festiwalach (Wenecja, Toronto), bo pokazuje polski katolicyzm z zupełnie innej, nowej strony. Zaproszenia na kolejne filmowe imprezy, zakup obrazu do kinowej dystrybucji w kilkudziesięciu krajach świata jest także dowodem na to, że pochwała czynienia dobra jest bardzo pożądanym tematem i może liczyć na masowe upowszechnienie. Obok świetnego scenariusza (Mateusz Pacewicz) i reżyserii (Jan Komasa) Boże ciało przyniosło także prawdziwą kreację Bartosza Bieleni, młodego aktora krakowskiego Teatru Starego, w którym z powodzeniem występuje od pięciu sezonów. Partnerują mu tutaj: Eliza Rycembel (nagroda za najlepsza żeńską rolę drugoplanową), Aleksandra Konieczna (kolejna świetna rola), Zdzisław Wardejn oraz Łukasz Simlat.
IKAR, CZYLI JAK ŻYJĄ LEGENDY
Maciej Pieprzyca (Chce się żyć, Jestem mordercą) jest jednym z ulubionych reżyserów gdyńskiej publiczności, bo nie tylko zawsze jest po stronie bohaterów swych filmów, bo starannie dobiera obsadę i bardzo dba o realia pokazywanej epoki. Również dlatego, że opowiadane przez niego historie odwołują się do pozytywnych emocji, zmuszają do pozytywnego myślenia, gloryfikują życie rodzinne i intensywną pracę nad sobą. Tym razem Pieprzyca opowiada o postaci autentycznej, o legendarnym niewidomym pianiście jazzowym Mieczysławie Koszu. Pochodzący z biednej zamojskiej wsi stał u progu wielkiej, dzisiaj powiedzielibyśmy mega kariery o globalnym rozmiarze. Tyle że ujawnił swój niebotyczny talent w epoce (lata 60 i 70) i miejscu (budująca socjalizm Polska), które żadnej artystycznej kariery nie ułatwiały, a jazzowej w szczególności; siermiężna rzeczywistość, brak kontaktu ze światem, choć młody artysta wzbudził zachwyt podczas krótkiego pobytu we Francji i Szwajcarii, perturbacje zdrowotne, a potem używkowe. Mieczysław Kosz miał, jak każdy wielki artysta, swoje własne demony, z którymi się zmagał nie zawsze zwycięsko, ale miał też sporo szczęścia do ludzi. Kiedy wydawało się, że wszystko i zawodowo i prywatnie zaczyna układać się wreszcie tak, jak powinno, nastąpiła śmierć. Nigdy nie rozstrzygnięto, czy było to samobójstwo, czy nieszczęśliwy wypadek. Pozostały płyty, nagrania, kompozycje i pamięć o geniuszu fortepianu, który niestety pozostał w pamięci niewielu. Film Ikar. Legenda Mietka Kosza ma wszelkie dane, by tę lukę zapełnić. Jury gdyńskiego festiwalu doceniło pracę Ikarowej ekipy. Brawurowa, choć momentami nieco przeszarżowana gra Dawida Ogrodnika (nagroda za najlepszą męską rolę pierwszoplanową), staranna realizacja i reżyseria Macieja Pieprzycy (Srebrne Lwy), nagrodzona muzyka Leszka Możdżera, wyróżnione zdjęcia autorstwa Witolda Płóciennika i kostiumy Agaty Culak ? to wszystko bardzo zasłużone laury.
LEGIONY, CZYLI JAK NIE POKAZYWAĆ HISTORII
Film Mariusza Gajewskiego (Opowieści pana Kuki, Warszawa) nie jest, jak sugeruje tytuł, opowieścią o Legionach, których udział i znaczenie dla walki o niepodległość Polski są podręcznikowe, pomnikowe wręcz. Jest fi lm Gajewskiego kolejną, fatalnie zrobioną i z ewidentnymi błędami faktograficznymi, realizacyjnymi i aktorskimi, opowieścią z cyklu ?miłość w okopach?. Reżyser, pracowicie wydając 27 milionów złotych, bo tyle wyniósł budżet, rekonstruuje największe bitwy stoczone przez oddziały legionowe, ale nie zmienia to faktu, że widz, a młody szczególnie, niewiele zapamięta z tej lekcji historii poza batalistyką oraz zaciśniętymi ustami Sebastiana Fabijańskiego. Nad scenariuszem Legionów pracowało aż czterech autorów, w tym reżyser i producent oraz młody scenarzysta telewizyjnych tasiemców i niespełniony aktor. Słabość ich amatorskiej działalności widać, słychać i czuć w każdej scenie, w każdym kadrze. Trudno sobie wyobrazić, że to dzieło stanie się filmowym przewodnikiem po niepodległościowej, rocznicowej wiedzy dla szkolnej dziatwy, która zostanie zapewne stłoczona już niedługo przed ekranem. Jurorzy nie znaleźli ani jednego jaśniejszego punktu, by nagrodzić go choćby wyróżnieniem. Nie było za to problemu z nagrodzeniem Magdaleny Boczarskiej za najlepszą kobiecą rolę pierwszoplanową za kreację Marii Piłsudskiej w innym niepodległościowym filmie ? Piłsudskim Michała Rosy. Tenże ani nie postawił legendarnemu Marszałkowi kolejnego, tym razem filmowego pomnika, ani też nie próbował go strącić z już istniejących. Bez niepotrzebnych upiększeń i patosu pokazał najważniejsze epizody z życia marszałka, nie pomijając jego romansów i kolejnych związków. Świetnym i nośnym pomysłem okazały się animowane wstawki objaśniające aktualną sytuację międzynarodową i miejsca pobytu bohatera. Proste, czytelne, jasne i w zrozumiały sposób komunikujące się z widzem. Poza dyskusją pozostaje też ranga kreacji stworzonej przez Borysa Szyca. Jego Piłsudski to działacz, konspirator, polityk i Naczelnik narodu w pełnym wymiarze, a przy tym Szyc nie stara się, jak to się kiedyś zdarzyło Więckiewiczowi z Wałęsą, naśladować bohatera w geście, mowie i uczynku. On po prostu Piłsudskiego świetnie i z pełną świadomością stosowanych środków aktorskich gra. Można by stwierdzić z żalem, że jury nie zauważyło jego wysiłków, ale aktor warszawskiego teatru Współczesnego miał w tym roku bardzo silną konkurencję, w której zwyciężył Ogrodnik. Jak słusznie gdzieś napisano, Szyc udowodnił tym filmem, że aktorsko rozwija się znakomicie i z każdym rokiem będzie lepszy. To się może stać.
MR JONES, CZYLI ZWYCIĘZCÓW SIĘ NIE SĄDZI
Ostatni fi lm Agnieszki Holland (właśnie zakończyła prace na kolejnym) ma wszystko to, co ważny i potrzebny film powinien mieć. Wyrazistego bohatera ? walijski dziennikarz Gareth Jones, który ujawnił światu na początku lat trzydziestych XX wieku istnienie i rozmiary Wielkiego Głodu na Ukrainie, bardzo dobrego aktora w roli głównej, popisową pracę scenografów, kostiumologów i rekwizytorów, bardzo sprawną reżyserię i więcej niż dobre zdjęcia, a jednak? A jednak ? co brzmi zaskakująco i niemal obrazoburczo ? pozostawia widza nie do końca przejętego dramatem umierających z głodu ukraińskich chłopów. Mr Jones jest skrojony jak bardzo dobry dramat hollywoodzki, który ma przede wszystkim zainteresować zachodniego widza tematem, ale nim za mocno nie wstrząsnąć, bo tam nikt nie lubi filmów, które ściskają za gardło. A właśnie ten, jak mało który powinien każdym widzem wstrząsnąć totalnie. Jak kiedyś Idź i patrz Klimowa, który to film na stałe wszedł do historii kina światowego właśnie przez ładunek skrajnych momentami w swej brutalności obrazów. Stąd dość chłodne przyjęcie filmu Holland na berlińskim festiwalu, stąd stonowane recenzje i zainteresowanie publiczności. Złote Lwy w Gdyni mają swoją rangę, ale wyłącznie na polskim rynku filmowych, świat nie wstrzymał oddechu na wieść o triumfie reżyserki. Jury tegorocznego festiwalu nie popełniło właściwie błędów (może poza niezauważeniem brawurowej gry Roberta Więckiewicza w Ukrytej grze), nie to, co ubiegłoroczne, które programowo postanowiło nie nagradzać absolutnych faworytów i oczywistych wygranych, bo jeżeli nie wyróżnia się Janusza Gajosa (Kamerydener) i Gabrieli Muskały (Fuga) za kreacje aktorskie, a Łukasza Żala (Zimna wojna) za zdjęcia, to znaczy, że się nie ma po prostu kompetencji do oceniania dzieła filmowego. Dowodzone przez Macieja Wojtyszkę grono bez pudła wskazało najlepsze debiuty ? reżyserski Bartosza Kruhlika za film Supernova i aktorski ? Zofii Domalik za główną rolę w przejmującym filmie Wszystko dla mojej matki oraz doceniło muzykę autorstwa Leszka Możdżera do filmu Ikar. Legenda Mietka Kosza. Zafundowało też wszystkim niespodziankę, bo za taką uznać trzeba nagrodę dla Sebastiana Stankiewicza za najlepszą drugoplanową rolę męską w filmie Pan T. Sympatyczny aktor, kojarzony do tej pory głównie z produkcją serialową, krok po kroku udowadnia, że w szkole teatralnej nie wagarował, a na planie podpatruje najlepszych fachowców w zawodzie. FPFF Gdynia 2019 to już historia i choć Gildia reżyserów sugerowała, że w razie nieuwzględnienia jej postulatów dotyczących formuły festiwalu, powoła do życia jego konkurenta, nie popełni większego błędu ten, kto zarezerwuje sobie tydzień we wrześniu 2020 roku na wizytę w filmowej Gdyni.
JANUSZ KOŁODZIEJ