XXII WĘGIEL FILM FESTIVAL, Katowice: Między nami, (prawie)zawodowcami

Debiuty starych mistrzów się nie starzeją, pomysły młodych muszą czy powinny dawać do myślenia. Tak można skwitować pierwsze godziny odbywającego się w Katowicach już po raz XXII Węgiel Film Festivalu. Na inauguracje pokazano bowiem zrealizowany w 1978 roku film Agnieszki Holland „Aktorzy prowincjonalni”, rekomendowany przed projekcją przez samą autorkę. Przypomniała okoliczności skierowania do produkcji scenariusza „Aktorów…„  przez ówczesnego szefa kinematografii Janusza W. (nie zasłużył sobie na podawania pełnego nazwiska) i pewne zaskoczenia, jakie towarzyszyło festiwalowej karierze filmu.

Dostał nagrodę nie tylko w Gdańsku (przed Gdynią to on gościł najważniejszy polski festiwal tytułów fabularnych) i Złotego Jantara za najlepszy debiut w Koszalinie („Młodzi i film”) ale także wyróżnienie jury Fipresci w Cannes. A obejrzany po latach potwierdza wszystkie te walory reżyserskiego rzemiosła Agnieszki Holland, które znajdziemy w kolejnych jej filmach. A temat? Temat także się nie zestarzał czego dowodem kolejne epizod polskiej odmiany ruchu #MeeToo i ujawnione przypadki przemocy psychicznej i fizycznej w naszych placówkach artystycznych. Dzisiejszy widz dodałby także uwagę, że „Aktorzy…” przynoszą również poznawcze a co za tym idzie interesujące spojrzenie na polską rzeczywistość epoki tzw. późnego Gierka i stosunków wtedy panujących.

KUPIĆ NIE KUPIĆ?

Oto jest niemal szekspirowskie pytanie, bo tak naprawdę zasadza się na decyzji dotyczącej zawodowego bycia lub niebycia. Sesja pitchingowa przeprowadzona pierwszego dnia katowickiego festiwalu nie rozczarowała ale też nie zaskoczyła. Aż trzy z sześciu projektów osadzone sa w realiach czasów około wojennych, choć bezpośrednio konfliktu w Ukrainie dotyczy tylko „Papier Dreams”, młodej ukraińskiej reżyserki, Lizy Rudej. Wobec rosnącego zagrożenia, autorka musi podjąć szybko pierwszą w swym krótkim życiu, naprawdę dorosłą decyzję- czy ratować jeszcze w Kijowie przeżywające schyłek uczucie czy korzystają z okazji, jaka daje  wojenna sytuacja i swoista moda na Ukrainę, podjąć wymarzone studia za granicą? Ciekawym pomysłem jest mariaż fabularnej części „Paper Dreams” z plastelinową animacją. Dwa pozostałe filmy to dokument Anny Wolszczak i Piotra Pluty „Zabawa w wojnę” (zapis przeżyć trójki dzieci na wakacyjnym obozie militarnym) oraz  dramat „Shoot Me Now” Weroniki Chwałek (zachowanie pary zakochanych nastolatków z liceum służb mundurowych podczas ćwiczeń). Oba mocno ryzykowne i chyba nie do końca rokujące pozytywny rezultat.

Największym zaskoczeniem sesji okazał się „KKS Orlik” Pawła Golonko i Piotra Bańkowskiego z Gdańska bo rapowany odcinkowy musical może okazać się wydarzeniem sezonu albo jego spektakularną i najgłośniejszą porażką. Pod warunkiem, że znajdzie się producent a potem emitent

Wydaje się, że pomysłodawczynie „Kraksy” Iga Krasuska i producentka tej czarnej komedii, Małgorzaty Ślęzak, mają największe szanse na szybka realizację swego pomysłu. Opowieść o perypetiach byłych małżonków, usiłujących doprowadzić do kościelnego ślubu swej jedynaczki, ma potencjał na humor sytuacyjny, zabawne dialogi i finałową pointę.

OJ ŻYCIE, ŻYCIE…

Festiwalowe jury (producentka Inga Kruk, reżyser Kubek Bojanowski i scenarzysta Michał A. Zieliński) po obejrzeniu dwudziestu obrazów (m.in. z Polski, Iranu, Niemiec, Meksyku, Włoch, Czech i W. Brytanii) zakwalifikowanych do konkursu nie miało chyba kłopotu z przyznaniem nagród i w zgodnej opinii jego oceny i odczucia zbiegły się z typami publiczności. A ta, o czym warto i trzeba pamiętać jest jedyną w swoim rodzaju, bo złożoną niemal wyłącznie z praktykujących reprezentantów branży filmowej i ich przyszłych kolegów, terminujących aktualnie w nadwiślańskich (Łódź, Warszawa, Gdynia, Katowice, Szczecin) szkołach filmowych. Taka widownia nie tylko uważnie ogląda i słucha ale też skrupulatnie ocenia wszystkie elementy dzieła filmowego, bywa bezlitosna wobec błędów i niedoróbek ale też od razu zauważa ślady talentu czy zadatku na osobowość.

Zgodnie więc oklaskiwano jako najlepszy film fabularny, dojrzały projekt austriackiej reżyserki Lotty Schweikert „Life, Death & Pickles”. Jej bohaterka, Nora jest wiedeńską aktywistką klimatyczną, prowadząca uporządkowane i totalnie planowane życie, które opierało się na racjonalnym podejmowaniu decyzji i kontrolowaniu każdego jego aspektu. Młoda kobieta pracowicie więc wypełnia wskaźnikami i odczytami urządzeń mierniczych, wielką tabelę w swym mieszkaniu, aż pewnego dnia… porzuca ją i wszystko wokół. Pod wpływem impulsu rusza w podróż, trafia do Polski, gdzie dokonuje ostatecznego rozrachunku z samą sobą, swoim sumieniem i perspektywami na przyszłość. Dobry scenariusz, sprawna realizacja w tym zdjęcia i montaż, a całość to niespełna dwadzieścia jeden minut projekcji

Na miano Najlepszego Filmu Dokumentalnego z pewnością zasłużył holenderski „Paul en Paul” w reżyserii Hugo Dreschlera. To wzruszająca historia o skomplikowanych relacjach rodzinnych, przedstawiona w lekki i humorystyczny sposób. Tytułowi Paul (61 lat) i Paul (79) to bracia, których nagłe zwolnienie z więzienia spowodowane śmiertelną chorobą pierwszego z nich, wymusza mierzenie się z trudnym dzieciństwem, wcześniejszymi krzywdami i pretensjami. Brzmi poważnie i a nawet przygnębiająco ale autor ubiera swą opowieść w nawias dzięki czemu finałowe pojednanie przyjmujemy z akceptowalna oczywistością.

I jeszcze o nagrodach publiczności: „Tennis Mortis” Michała Łukowicza z katowickiej szkoły im. K. Kieślowskiego to przewrotna smutno- wesoła historia właśnie owdowiałej Anny, która musi jednak przeżyć niespodziewany powrót zmarłego, bo ten, jako zagorzały fan tenisa, chce obejrzeć wielki mecz swych kortowych idoli.

Poczuciem humoru sytuacyjnego błysnęła także Marie-Magdalena Kochova, autorka filmu 3MWH”. Niedawna absolwentka praskiej FAMU zrealizowała zabawny portret obsesyjnie kalkulującego pracownika elektrowni jądrowej. Ustalił on maksymalny limit energii elektrycznej, jaką chce wykorzystać do końca życia, co zmusza go do podjęcia decyzji o jej ostatecznym wykorzystaniu.

SIŁA W TERCECIE

Mowa o tercecie filmowym, który powinni tworzyć: scenarzysta (pomysł), reżyser (wizja) i producent (realizacja), co wydaje się naturalne, oczywiste i jedyne ale co wcale nie jest obowiązuje w polskiej kinematografii. Mówili o tym goście licznych paneli dyskusyjnych, które odbyły się podczas XXII edycji WFF, wielokrotnie podkreślając, że tylko ścisłe współdziałanie na planie filmowym i wokół niego decyduje o sukcesie zespołowo realizowanego dzieła.

Dla obserwatora z zewnątrz zastanawiający wydaje się wciąż spektakularna nieobecność ostatniego członu w tym zespole a mianowicie dystrybutora, który mniej lub bardziej udolnie sprzedaje gotowy film kinowej, telewizyjnej i streamigowej widowni.

W polskich realiach jego rola jest decydująca ale to wcale nie oznacza, że reprezentują go ludzie profesjonalnie przygotowani ani przekonani o wyjątkowości swego działania. Stąd nieustające pasmo porażek frekwencyjnych (długą listę otwiera „Kos”, który nie zdołał przekroczyć trzystu tysięcy odbiorców kinowych), sięganie po utarte schematy i sposoby a generalnie widoczna nieuzbrojonym okiem niewiedza na temat tejże widowni i jej rzeczywistych oczekiwań.

Może to dobry temat przewodni przyszłorocznego wydania katowickiego festiwalu?

Janusz Kołodziej