
Odbywający się od 36 lat w stolicy Saksonii festiwal krótkiego metrażu nie aspiruje do grona wielkich, sławnych i bogatych imprez. Ma trzy konkursy główne (międzynarodowy, narodowy i środkowo niemicki) , prezentuje panoramy wybranych kinematografii (w tym roku Quebec), sporo sekcji dodatkowych i pokazów specjalnych (m.in. dla młodych widzów). Znakomita większość projekcji odbywa się w kompleksie Schauberg, starym ale wygodnym wielosalowym kinie a liczne dyskusje i spotkania w sąsiedniej galerii i wypożyczalni płyt DVD (tak, tak).
To go wyróżnia spośród wielu innych festiwali pokazujących dzisiejsze światowe krótkie kino to z pewnością wyrobiona dojrzała publiczność oraz formuła spotkań z autorami wybranych filmów. Obywają się one nie po zakończeniu całych bloków ale w ich trakcie, tuz po projekcji, co oczywiście ułatwia rozmowę i zadawanie pytań z sali. Dają także namacalne wyobrażenie o preferencjach artystycznych, obyczajowych czy nawet politycznych widowni. O tych ostatnich czyli na przykład niesłabnącym poparciu Niemiec dla działań Izraela na Bliskim Wschodzie przekonała się autorka nagrodzonego filmu „2006”, którego akcja toczy się podczas kolejnej interwencji armii izraelskiej na terenie Libanu w tytułowym roku. Bez aplauzu przyjmowano tłumaczenia Gabrielli Choueifaty, że to co aktualnie dzieje się w strefie Gazy miało już swój prolog właśnie w Libanie a potem jeszcze w kilku innych zapalnych miejscach tego regionu. Być może młoda reżyserka nie zauważyła w drodze z hotelu do kina, że inaczej niż w całej Europie, w Niemczach spotka tylko nieliczne flagi palestyńskie wywieszane na znak poparcia i solidarności z ludnością pacyfikowanej od miesięcy Strefy Gazy.
KILKA ZASKOCZEŃ
Pierwsze i najważniejsze to zestaw tytułów zakwalifikowanych przez komisję selekcyjną do konkursu międzynarodowego. Znalazło się tu miejsce dla filmów reprezentujących kinematografie mniej aktywne „w temacie” krótkiego metrażu a nawet egzotyczne, co byłoby zabiegiem chwalebnym, bo warto uważnie śledzić, co dzieje się poza utartymi szlakami, gdyby nie fakt, że nie wszystkie z nich powinny trafić od razu na festiwalowy ekran.
Nie znalazł za to uznania w oczach selekcjonerów żaden tytuł… znad Wisły czy ze Skandynawii, inaczej niż w wyborze do Amsterdamu, Nyon, Kopenhagi czy Salonik, by wymienić tylko kilka największych i najważniejszych imprez tego sezonu.
Zaskoczenie kolejne choć wynikające z powyższego akapitu to generalnie wyższy poziom konkursu narodowego. Zrealizowane w Niemczach filmy ( w tym świetnie przyjęta koprodukcja z Polską i Czechami czyli „Joko” Izabeli Plucińskiej) to różnorodny gatunkowo i formalnie zestaw. Z więcej niż poprawnie zrobionych profesjonalnie propozycji warto zapamiętać było choćby pomysłową i przewrotną animację Sofiji Ž ivković (zasłużony Złoty Jeździec w konkursie narodowym). Jej „Do Something” jak podało w uzasadnieniu werdyktu jury: (…) urzeka wielowarstwową grą kontrastów: humorystyczny, ale melancholijny, głęboki, ale tandetny, lekki, ale poważny. Prezentuje przystępną, ludzką perspektywę na temat zdrowia psychicznego – nigdy nie tracąc miłości do zabawy.
Albo, również nagrodzone „Fire Drill” Maxymiliana Villwocka, przenikliwy zapis zamkniętego świata platformy wiertniczej, w którym młody Ukrainiec zmaga się z podwójną traumą- miejsca i warunków pracy oraz dobiegającymi coraz mocniej odgłosami wojny w ojczyźnie.
Kolejny z wyróżnionych obrazów to znany już z innych festiwali „Saigon Kiss” (koprodukcja niemiecko- wietnamsko- australijska) wietnamskiego reżysera Hồng Anh Nguyễn, który błyskotliwie, dowcipnie i z wyczuciem opowiada historię niemal miłosną, jak stała się udziałem mocno zakręconej instruktorki sztuk walki i wrażliwej tancerki. Kolejny dowód na to, że najlepszym lekarstwem na niemal wszystko jest… drugi człowiek.
I jeszcze wspomniany wyżej „Joko” Izabeli Plucińskiej, wspaniała plastelinowa (kłania się czeski mistrz tego tworzywa, Jan Švankmajer) wariacja inspirowana opowiadaniem legendarnego Rolanda Topora. Tak celnie anonsowaną groteskowa wizja wiecznego wyzysku i dominacji człowieka nad człowiekiem odbywa z powodzeniem tourne po imprezach filmowych na całym świecie. I wszędzie zyskuje świetne recenzje i gorące brawa po zakończeniu projekcji.
Brawa i salwy śmiechu towarzyszyły pokazowi niemieckiego filmu „The Male Gaze Recipe” Joeya Aranda i Almy Weber, czemu nie trzeba się dziwić, bo informacja płynąca z ekranu i poparta dosłowną ilustracją, że najlepszym miejscem do komponowania sałatki jest… kobieca wagina, jest i śmieszna i zaskakująca! Krytycy podkreślali: (…) Absurdalna i wielowarstwowa inscenizacja typowych ról płciowych staje się nagą prawdą i pokazuje nam po raz kolejny, że feminizm osiągnął swoje granice. Recepty mogą pozostać te same, ale męskie spojrzenie nie.
W CIENIU WOJNY I SAMOTNOŚCI
Te dwa skrajne stany emocjonalne z oczywistych względów interesując dzisiejszych filmowców. Ukraiński dramat, choć przez trzy lata trwania, już jakoś oswojony wciąż dostarcza kolejnych zaskakujących relacji, wstrząsających obrazów ale również spojrzeń z boku, z perspektywy spokojnej i sytej Europy i jej obywateli zajętych codzienną egzystencją.
Żaden festiwal filmowy nie może się obyć bez wątków, mniej lub bardziej aktualnych czy czytelnych, ukraińskich. Słychać nawet ciche pomruki, że „moda na Ukrainę’ odbiera wielu wartościowym i wartym odnotowania obrazom miejsca na podium, nagród i wyróżnień. Po pierwszej chwili oburzenia i po pamięciowych wycieczkach nie wolno odbierać takim pewnej logiki i twierdzenia, że jest coś na rzeczy. W Dreźnie pokazywano zrealizowany za amerykańsko- litewskie pieniądze film „Gniew” Gleba Osatyńskiego, którego akcja toczy się na jeszcze sowieckiej Ukrainie i ma sugerować, że istniał podział na szlachetnych „patriotów” i okrutnych „okupantów”, co nie do końca znajduje potwierdzenie w faktach. Ale podążając za moda autor tego słabego artystycznie filmu objeżdża festiwalowy świat.
Dużo lepsze wrażenie pozostawił po sobie animowany „I Died In Irpun”, zrealizowany w Pradze film Anastasilii Failieievej, rodzaj osobistego zwierzenia kogoś, kto już do końca życia będzie czuł, że wymknął się z oblężonego, ukraińskiego miasteczka w ostatnim momencie.
Białoruski reżyser, Pavel Mozhar, autor filmu „Unwanted Kinship” jako punkt wyjścia do wstrząsających rekonstrukcji wziął zeznania cywilnych ofiar rosyjskiej okupacji na Ukrainie, zawierające opisy tortur i represji. Mieszka teraz w Berlinie ale wciąż ma kłopot z odpowiedzią na pytania o sens tej wojny i jego za nią odpowiedzialność.
O samotności we współczesnym świecie można bez końca ale warto w drążeniu tego starego jak filmowy świat tematu zejść z najchętniej i najczęściej uczęszczanych ścieżek. Tyle, że one, co pokazywały liczne przykłady na ekranach 37. Filmfest Dresdwn, często prowadzą do nikąd. Walkę płci zastąpiły procesy samookreślenia seksualnego i odmiany pojęcia gender przez wszystkie przypadki. Zresztą na widowni festiwalowych kin niemało było osób, które też miały czy nadal mają pewien problem z wyborem preferencji i zainteresowań.
Można na wesoło, jak Kanadyjczycy w filmie „Gender Reveal” Mo Mattona, można na szaleńczo i obrazoburczo jak francuski duet Caroline Poggi i Jonathan Vinel w filmie „La fille qui expose”, można w końcu przewrotnie jak Niemka Nina Hoffmann w czterominutowej animacji „Welcome To Sexy”.
Na koniec o filmie, który został na dłużej w pamięci, pod wymownym i jednoznacznym tytułem „Jak wygląda smutek” (Kanada/Japonia/Niemcy) Hao Zhou, wyróżniony Nagrodą Filmowa LUCA GenderDiversity. Autor zaprasza nas do sfery, w której tożsamość i pożądanie domagają się własnej przestrzeni w murach instytucjonalnej władzy i heteronormatywnych oczekiwań.
JANUSZ KOŁODZIEJ