47. FESTIWAL POLSKICH FILMÓW FABULARNYCH, Gdynia: Umarł na grypę wskutek pchnięcia nożem!

Gdynia. 47 Festiwal Polskich Filmów Fabularnych. Gala zamknięcia. 17.09.2022 Fot. Anna Bobrowska / KFP

Po latach artystycznej i frekwencyjnej prosperity polskie kino wraca do ulubionych błędów i starych zaklęć. Swoje dodało jury ogłaszając najbardziej kuriozalny werdykt ostatnich dekad.

Na kończącym jak zawsze festiwal forum Stowarzyszenia Filmowców Polskich, poza dyżurnymi narzekaniami środowiska na administrację i urzędników, przepisy i regulacje oraz oczywiście pandemię i jej skutki dla branży, ważny, może najważniejszy głos dotyczył widowni. Że już pierwszy okres po zakończeniu pandemii pokazał, że o milionach kiedyś zapełniających sale kinowe można chyba zapomnieć, że naród mając do dyspozycji setki, tysiące kanałów telewizyjnych i 5 wielkich platform streamingowych, niechętnie powróci do sal kinowych, a jeśli to na pewno nie żywiołowo i bezrefleksyjnie. Owa bezrefleksyjność dotyczy oczywiście jakości pokazywanego kina, Polaki i Polacy nauczyli się przez lata korzystać z prawa do wyboru i okazywania w realny i aktywny sposób swych preferencji.

Sytuację na rynku telewizyjno- filmowym i tego jakiej ewolucji doświadcza na skutek zmieniających się zachowań widzów, przedstawiła Agnieszka Odorowicz, tu występująca z ramienia koła Producentów SFP, na co dzień odpowiedzialna za produkcję filmową w Telewizji Polsat, a wcześniej przed dekadę szefowa PISF.  Na poparcie swych słów o czekającym nas kryzysie i jak do niego się przygotować, miała wyprodukowany przez siebie film „Zadra”, jeden z 2-3 na tegorocznym festiwalu, który miał jasno określonego odbiorcę, prostą ale nie banalną fabułę oraz bohaterkę, w losy której czujemy się zaangażowani. Miłośnicy hip hopu będą z pewnością usatysfakcjonowani, a miłośniczki talentu, urody i osobowości Jakuba Gierszała, totalnie spełnione.

Takich dobrze, celowo i świadomie sformatowanych filmów pokazano w Gdyni ledwie kilka, w tym nagrodzone Złotymi Lwami, mocno ale pozytywnie elitarne „The Silent Twins” Agnieszki Smoczyńskiej, widowiskowy, starannie zrealizowany i zadbany w szczegółach „Filip” Michała Kwiecińskiego (Srebrne Lwy plus nagroda za zdjęcia i charakteryzację), więcej niż poprawne „Strzępy”>foto< Beaty Dzianowicz (nagroda za debiut i najlepszą drugoplanową rolę męską dla Grzegorza Przybyła), znane już doskonale „Wesele” Wojtka Smarzowskiego i może jeszcze „Apokawixa” Xawerego Żułwskiego (odkrycie sezonu i przewidywane szaleństwo fanów spod znaku zombie & latających rekinów). Dodajmy do nich jeszcze dwa ewidentnie festiwalowe obrazy, z potwierdzonymi już nagrodami, w Cannes („IO” Jerzego Skolimowskiego) i we właśnie zakończonej Wenecji („Chleb i sól” Damiana Kocura).

A co z pozostałą trzynastka konkursowych propozycji?

TO SIĘ WYTNIE ALEBO NIE

Wspomniana producentka w finale zadała sobie i pozostałym uczestnikom branżowego spotkania proste pytania: co możemy zaproponować polskim widzom na okres wychodzenia z po pandemicznego kryzysu czyli jakie kino im zaprezentujemy, żeby chcieli wydać kilkanaście złotych na bilet i jeszcze po sensie zarekomendować film innym?

Zgodnie z przewidywaniami sala nie zareagowała bo w tym gronie niechętnie poddaje się krytycznej ocenie propozycje swoje i kolegów za to bardzo chętnie zrzuca się winę za frekwencyjne i finansowe niepowodzenia na nieruchawych myślowo urzędników, pazernych  kiniarzy, wszystkożerne telewizje, nienasycony internet,  wrogie z natury sieci kablowe, kanały satelitarne i platformy streamingowe a na ostatnio na pandemię i wojnę w Ukrainie.

Powyższe pytanie pewnie nawet nie próbowali sobie postawić autorzy i producenci znakomitej większości wspominanej trzynastki, bo jakże inaczej wytłumaczyć długi katalog błędów rzeczowych i formalnych, ewidentnych niedoróbek i kiksów, który stał się ich dziełem i udziałem. Żadnego szacunku dla inteligencji i wyobraźni widza, żadnej odpowiedzialności za efekt końcowy i jego skutki, totalne wręcz odrzucenie myślenia o odbiorcy, któremu w rezultacie takich praktyk proponuje się film niedomyślany, niedopracowany a czasem wręcz  po prostu niepotrzebny.

Przykłady? Cała długa i porażająca lista. Co ma pomyśleć przypadkowy widz filmu „Kobieta na dachu”, którego bohaterka (grana zresztą wspaniale przez nagrodzoną zasłużenie Dorotę Pomykałę) podejmuje próbę samobójczą, rzucając się z 11 piętra swego bloku. Ale próba się nie udaje, bo kobieta spada tylko… trzy piętra niżej, lądując na podeście pozostawionym przez ekipę ocieplającą budynek. Resztę historii nie spędza jednak w comie czy na wózku inwalidzkim, bo autorka plastrem na głowie niedoszłej samobójczyni, postanowiła przejść nad wypadkiem do porządku dziennego, za nic mając wiarygodność dalszych zdarzeń i zachowań o szacunku wobec prostej logiki nie wspominając.

Inna reżyserka „zapomniała” że co jak co ale wszystkie polskie dzieci, jak w całej Europie, znają numer 112 i wiedzą gdzie dzwonić w razie alarmowej sytuacji. Wszystkie, poza ośmioletnią córka tytułowego „Taty”, zresztą kierowcy ciężarówki, więc stale będącego w rozjazdach. Mała nie dzwoni ani nie wzywa sąsiadów kiedy ukraińska opiekunka dostaje udaru, bo gdyby to zrobiła to… musiałby powstać zupełnie inny film.

O tym jak zepsuć dobry materiał i prawdziwe kreacje aktorskie (Daniel Ogrodnik i Piotr Trojan) przekonał festiwalową widownię autor filmu „Johnny”, przejmującej opowieści o znanym księdzu Janie Kaczkowskim z Pucka, twórcy miejscowego hospicjum i niepokornym słudze kościoła, zmarłym po walce z chorobą nowotworową. Reżyser nałożył na nią napisany ręką średnio zdolnego ośmioklasisty pamiętnik nawróconego złodzieja, czytany z offu. Grafomański tekst psuje narrację, ośmiesza bohaterów i po prostu obraża bezkarnie publiczność, opisując to co na ekranie i jeszcze komentując.

O „Orlętach. Grodnie` 39” chciałoby się w ogóle nie pamiętać, bo fabularna czytanka w wykonaniu  półamatorskiej grupy rekonstrukcyjnej, nie zasługuje nawet na pół zdania. Podobny osąd miało do tej pory tylko kilkanaście tysięcy widzów, zapewnie uczniów szkól, bo obraz ten miał premierę kinowa w rocznicę wybuchu wojny.

Z najwyższym trudem można sobie wyobrazić podobny tłum na najbardziej nieczytelnym i chybionym filmie festiwalu, bo „Orzeł. Ostatni patrol” nie ma ani czytelnej fabuły ani zapamiętywanych bohaterów ani napięcia, tempa i atmosfery. Nie ma przede wszystkim reżyserii, ale o niej będzie jeszcze mowa. I nie pomogą mu dobre zdjęcia i efekty dźwiękowe.

Pocztówkowe zdjęcia i rozmach inscenizacyjny ma reklamowany właśnie spektakularnie w całej Polsce i połowie Europy „Broad Peak”, finansowany i wyprodukowany dla Netflixa. Ma niestety także  minimalny ładunek emocji co dla opowieści o walce na śmierć i życie w najwyższych górach świata może być i jest najgorszą z możliwych recenzją.

ALE TO JUŻ BYŁO I NIE…

Niestety powróciło po kilku latach dobrych, bardzo dobrych a nawet wybitnych filmów. Mowa o „nowej polskiej szkole filmowej”, która święciła triumfy na początku tego wieku, a której wizytówką były filmy dla nikogo, filmy bez adresata, zrobione tylko dlatego, że ktoś wykonuje jakiś zawód z licznej rodziny specjalności filmowych albo ktoś inny znalazł osoby lub firmy mające pieniądze do wydania. Bez trudu pamięć przywołują takie festiwale w Gdyni, kiedy z rocznej produkcji, liczącej choćby 27 filmów, udawało się z najwyższym trudem skompletować zestaw konkursowy, a połowa z wspomnianych dzieł nigdy i nigdzie nie zetknęła się w widzami. Czy tak się stanie i w nadchodzącym sezonie?

Agnieszka Odorowicz nie chciała zapewne straszyć siebie i kolegów, na kilka godzin przed  uroczystym finałem ale jej wcześniejsza diagnoza wydaje się bardzo prawdopodobna a skonfrontowana z tym co pokazywano na gdyńskich ekranach, wcale nie trudna do urzeczywistnienia.

Cały ten proces, ta przedziwna metamorfoza stoi w skrajności do tego co przeżywa w Europie i na świecie branża filmowo- telewizyjna. Pandemia wymusiła na niej spowolnienie lub wręcz zawieszenie pracy, przerwanie wielu produkcji, liczne ograniczenia mobilne, odwołanie spotkań i imprez branżowych itp.  Ale wcale liczni twórcy i producenci postanowili wykorzystać dany przez los dodatkowy czas na prace nad dopiero co rozpoczętymi projektami, dzięki czemu można teraz obserwować prawdziwy wysyp dobrych, starannie zrealizowanych i dopracowanych filmów i seriali. Nad Wisła uznano zaś, że pandemia a potem wojna w Ukrainie to być może zapowiedź rychłego końca naszego świata, wobec tego trzeba kończyć szybko wszystko co zaczęte, nawet za cenę jakości i wiarygodności, a na pewno bez oglądania się na odbiorcę. Ale ten może wziąć srogi rewanż za takie myślenie…

Jury tegorocznej edycji postanowiło aktywnie włączyć się do walki o rodzimego widza, ogłaszając werdykt, którego część w tabeli największych skandali festiwalu polskich filmów fabularnych dało mu natychmiast miejsce w czołówce.

Przewodniczący zacnego grona podziękował wprawdzie gdyńskiej widowni za świetną frekwencję i czytelne dla jurorów sygnały ale niektóre z nagród dowodziły czegoś odwrotnego, więc albo jury było głuche i ślepe albo niezbyt wsłuchane. W rezultacie  postanowiło przyznać jedną z najważniejszych nagród czyli za reżyserię filmowi, który owej reżyserii był właściwie pozbawiony albo w najlepszej mierze miał jej tylko ślady. Napisać, że publiczność gali była nieco zaskoczona reżyserską nagrodą dla autora „Orła. Ostatniego patrolu” to niczego nie napisać. Skolimowski, Kocur czy Smarzowski mogli ją nawet skomentować grubym słowem i mieliby niestety rację.

JANUSZ KOŁODZIEJ