45. FESTIWAL POLSKICH FILMÓW FABULARNYCH, GDYNIA: Nie nosił Wilk razy kilka, więc nie…

Animowana wyprawa w świat dzieciństwa, dorastania i młodego życia. W krainę wspomnień dobrych i złych, dziecięcych i dojrzałych, osobistych i zawodowych. A przede wszystkim pochwała życia rodzinnego, odwzajemnionej miłości do rodziców, którzy nigdy nie zwątpili w życiowe wybory jedynaka i jego artystyczne poszukiwania. Piękny, wzruszający i niezwykły w swym kształcie, formie i warstwie dźwiękowej film Mariusza Wilczyńskiego został laureatem nagrody głównej 45. FPFF w Gdyni.

Złote Lwy dla animacji mogło przyznać tylko jury kierowane przez filmowego artystę tej miary i formatu co Lech Majewski. Chyba nigdy nie uwikłany w układy, koterie i interesiki, którymi tak chętnie pożywia się polska branża filmowa, która po tysiąckroć, także w Gdyni udowodniła, że gotowa w imię- jak to się zwykło w takich przypadkach pisać- partykularnych interesów, prawdziwych i urojonych pretensji za ukradzione pomysły, uwiedzione gwiazdki i wypite albo i niewypite wódki, ugotować każdy projekt i wartościowy film, wybitną rolę czy wyjątkowe zdjęcia. Chyba, że zrealizował go któryś-w przeszłości- baronów filmowych albo teraz jeden z żyjących klasyków bo obie te grupki, bywa że tożsame, mają tu zagwarantowane laury bez względu na jakość i poziom zgłaszanych filmów.

Wilk wygrał nie tylko dlatego, że zrobił wybitny film (nagroda w Gdyni to kolejne wyróżnienie po: Annecy, Limie, Wiedniu, Ottawie  i z pewnością nie ostatnie) ale miał szczęście do odważnych jurorów i… wyjątkowej ze względu na pandemię formuły festiwalu, „dzięki” której w Gdyni zabrakło środowiskowego tłumu, uruchamiającego natychmiast lawinę nacisków, intryg, donosów i donosików, życzliwych inaczej komentarzy i nocno- alkoholowych spisków.

Wspomniana formuła pozbawiła nawet akredytowanych dziennikarzy możliwości obejrzenia niektórych tytułów konkursowych, więc można tylko powtórzyć za szczęśliwcami, którym udało się obejrzeć, że „Sweat” Magnusa von Horna (nagroda za reżyserię) nie przypadkowo znalazł się w selekcji tegorocznego Cannes a odtwórczyni głównej roli, Magdalena Koleśnik bardzo dobrze rokuje na przyszłość. I reżyser i aktorka otrzymali więc zasłużone laury, podobnie jak Piotr Trojan za przejmującą kreację w dramacie Jana Holoubka (nagroda za debiut reżyserski) „25 lat niewinności.”, Zofia Sulej za wyrazisty debiut aktorski w filmie Piotra Domalewskiego (nagroda za scenariusz) „Jak najdalej stąd” i grupa scenograficzno- kostiumowo- charakteryzatorska pracująca dla potrzeb nie do końca niestety przemyślanej „Magnezji” Macieja Bochniaka.

Jeśli można mieć pretensje do tak chwalonego wyżej składu oceniającego to za przegapienie świetnej, drugoplanowej roli Zbigniewa Zamachowskiego w nareszcie udanym filmie Roberta Glińskiego „Ziaja” czy w tej samej kategorii, roli matki w wykonaniu Agaty Kuleszy w opowieści o dramacie Tomka Komendy. Rok temu podobne błąd popełniono w stosunku do Roberta Więckiewicza za brawurowy występ w „Ukrytej grze”. Jakieś fatum?!

Poza listą nagród znalazł się polski kandydat do Oscara- film Małgorzaty Szumowskiej „Śniegu już nigdy nie będzie” co nie dziwi (brak nagrody ale nie znowu środowiskowa nominacja) bo historia ukraińskiego specjalisty, masującego polskie kompleksy i przywary aktualnej klasy aspirującej, mogła wypaść interesująco pod warunkiem przerobienia jej na drobiazgowo rozpisany przewrotny scenariusz, a nie jego pobieżny szkic ozdobiony dziwnymi refleksyjno- filozoficznymi fantasmagoriami.

Po raz kolejny w programie gdyńskiego festiwalu pojawił się konkurs filmów krótkometrażowych, w którym znalazło się kilka interesujących obrazów a nagrodę główną otrzymał debiut reżyserski aktorki Olgi Bołądź „Alicja i Żabka” – mocny głos za prawem do aborcji. Pokazano także nowe i znowu dobre propozycje m.in. Damiana Kocura.

Mniejszy entuzjazm wywołał debiutancki zestaw filmów mikrobudżetowych bo z konkursowej szóstki właściwie tylko dwa, w tym nagrodzony zasłużenie „Ostatni komers” Dawida Nickela, powinny doczekać się realizacji, reszta to ledwie zaczątki projektów albo próby do prób.

Lech Majewski w pofestiwalowym panelu dyskusyjnym zwrócił uwagę na fakt ogromnego postępu, jaki daje się zauważyć w jakości prezentowanych filmów. Mowa o jakości samej realizacji i produkcji. Zdaniem reżysera polskie filmy prezentują nareszcie przyzwoity poziom jeśli chodzi o nie tylko o zdjęcia czy grę aktorska, ale także zapis dźwięku, dbałość o szczegóły scenograficzne czy kostiumowe. Są lepiej zrealizowane, dopracowane, widać zainwestowane środki i wkład pracy.

Nie tylko wybitny twórca ale chyba nikt nie był i nie jest w stanie wieszczyć przyszłości gdańskiej imprezy ale w ogóle branży filmowej nad Wisłą, w Europie i na świecie. Pandemia stawia tysiące znaków zapytania ale daje małe szanse na odpowiedź. (Janko)