33. CAMERIMAGE, Toruń: Dzisiejsza szczęśliwa liczba to DZIEWIĘĆ!

Toruñ, 15.11.2025. Dyrektor festiwalu Marek ¯ydowicz na gali otwarcia 33. Miêdzynarodowego Festiwalu Filmowego EnergaCAMERIMAGE, 15 bm. w Centrum Kulturalno-Kongresowym Jordanki w Toruniu. Festiwal jest poœwiêcony sztuce autorów zdjêæ filmowych. (mr) PAP/Miko³aj Kuras

Tak zapewne krzyknął by z ekranu po losowaniu szczęśliwej liczby na kolejny dzień,  zmarły w styczniu tego roku, klasyk światowego kina i wielki przyjaciel toruńskiego festiwalu, David Lynch. A dziewiątka, bo mowa o konkursie seriali telewizyjnych (wybrano ich właśnie 9), przeprowadzonego w ramach Camerimage po raz bowiem dziewiąty.

I po raz kolejny okazało się, że był to dobry pomysł, bo seriale  już dawno temu przestały być taką dyzurną, telewizyjną chałturą, odpoczynkiem czy łatwym zarobkiem dla filmowych ekip, zajętych na co dzień realizacją dzieł filmowych przez duże D. Teraz pracę na telewizyjnym planie przyjmują najlepsi, a przynajmniej bardzo dobrzy, choć w tym gronie są zarówno starzy wyjadacze kamery jak i dobrze rokujący czeladnicy, dla których jest to najlepsza praktyka. A efekty ich pracy widać  nawet nieuzbrojonym okiem.

KLASYKA, KLASYKA…

Chyba na otwarcie  konkursu seriali telewizyjnych nie można było lepiej wybrać, bo nowa wersja „Dnia Szakala” według legendarnej powieści Frederica Forsythe`a to kwintesencja dzisiejszego stosunku do klasyki gatunku nie tylko literackiego ale też telewizyjnego, pochwała wysokiego poziomu realizacji i dbałości o najdrobniejsze szczegóły. W podpisanej przez Briana Kirka nowej wersji opowieści o dokonaniach słynnego, elitarnego zabójcy wykorzystano wszystkie dostępne techniki, sprzęt zdjęciowy i montażowy, efekty specjalne i oczywiście wiedzę o tym, jak teraz pracują spece od zadań specjalnych. W roli tytułowej brytyjska gwiazda, Eddie Redmayne a w obsadzie anglosaska czołówka aktorska. Plus bardzo dobre zdjęcia Christophera Rossa.

Literatura od zawsze inspirowała twórców filmowych a kiedy kilkanaście lat temu seriale telewizyjne wróciły do łask, także tych, pracujących dla telewizji. Była jednak lista literackich klasyków, które przez lata nie mogły się, z różnych zresztą powodów, doczekać się swych ekranowych adaptacji. Tak było miedzy innymi z nagrodzoną Noblem powieścią Gabriela Garcíi Márqueza „Sto lat samotności”, której autor w ogóle nie zgadzał się na sprzedaż praw do ekranizacji i dopiero po jego śmierci stało się to możliwe. Powstała przed rokiem dla Netflixa  kolumbijska wersja, z powodzeniem kreuje ten książkowy realizm magiczny, ma niebanalnych bohaterów, przeplatające się wątki obyczajowo- historyczne i absolutnie zjawiskowe zdjęcia Marii Sarasvati Herrery. Szkoda, że jury toruńskiego festiwalu (Igor Martinovic, Michael Goi i Anka Malatynska) nie chciało ich zauważyć, nagradzając wysokiej klasy ale jednak standardową pracę amerykańskich rzemieślników.

Może brzmi to zaskakująco ale do klasyki wypada zaliczyć także brytyjska produkcję „Tysiąc ciosów” bo jej fabuła ma swe historyczne i literackie odnośniki. Serial firmowany przez Stevena Knighta (także autora scenariusza) , opowiada o Forty Elephants , kobiecym syndykacie przestępczym , który ściera się ze światem nielegalnych walk na gołe pięści w Londynie w latach 80. XIX wieku.

W klasycznych wątkach, postaciach a nawet sytuacjach porusza się wyróżniony Złotą Żabą za zdjęcia dla Corrina Hodgsona i Bena Richardsona (także reżysera), serial „1923: sen i wspomnienie”.  W pamięci pozostanie występ ikonicznych postaci światowego aktorstwa czyli Helen Mirren i Farrisona Forda oraz mała dbałość autorów o wiarygodność pokazywanych sytuacji i pretensjonalność języka.

CZY  W OGÓLE JEST TU JAKIŚ PILOT?

W światowej produkcji serialowej (w 2024 powstało na świecie ponad 6 tysięcy opowieści w odcinkach !!!) wcale niemało propozycji, co do których nie ma pewności, czy w ogóle z ich autorami leci jakikolwiek pilot. A jeśli już to z mocno rozhuśtanym błędnikiem, co widać potem i słychać na ekranie.

Ale ponieważ jak mówił 5 tysięcy lat temu klasyk, wszystko już było, pozostają mutacje mutacji i ekranowe szaleństwa, w których nikt i nic może i nie powinno się zgadzać z logiką, jakąkolwiek prawdą i wiedzą czy choćby szczęśliwym lub nie zbiegiem okoliczności.

W toruńskim konkursie tą kategorię reprezentowało amerykańskie „Studio: Długie ujecie” Evana Goldberga i Seth`ea Rogena, do którego wstępem był przyjazd na filmowy plan wścibskiego producenta na dużym kacu, który tego sądnego dnia na własne oczy postanawia się przekonać, jak przebiega realizacja zdjęć zachodzącego słońca. 25 minut bez sekundy ciszy i bezruchu, bo wszyscy mówią, pokrzykują, przeklinają i miotają się po przygotowanym do zdjęć wnętrzu nad oceanicznej rezydencji. Brawurowa realizacja, świetne aktorstwo i dwudziestopięciominutowa dawka szalonego humoru sytuacyjnego.

Wcale nie mniej spokojnie jest w waszyngtońskim Białym Domu, kiedy w trakcie przyjęcia dla australijskiej delegacji rządowej, odkryto zwłoki szefa personelu. Otwierający mini serial odcinek „Rezydencji: Śmierć w Białym Domu” Lizy Johnson ma zawrotne tempo, błyskotliwe dialogi a na pierwszym planie czarnoskórą panią detektyw, mającą rozwikłać okoliczności i przebieg zdarzeń, których finałem był zagadkowy zgon szefa personelu. Nikomu i niczego nie zostało tu oszczędzone, dostaje się wszystkim po równo na czele z poprawnością obyczajowo- rasowo- polityczną i upodobaniem elit do krętactwa.

W konkursie pokazano także brytyjskie „Dojrzewanie” (śledztwo w sprawie morderstwa prowadzone w typowej szkole pełnej niesympatycznych małolatów płci obojga), brytyjsko- amerykańską rekonstrukcję zamachu bombowego na samolot linii PanAm, który  w grudniu 1988 roku eksplodował nad szkockim miasteczkiem Lockerbie „W poszukiwaniu prawdy”.

CHOPIN I INNI

Tych innych długa lista, bo konkurs główny tegorocznego Camerimage to kalejdoskop filmowych portretów, wielkich i sławnych. Zaskakujący na pewno skalą (sześć filmów) ale nie samym zjawiskiem. Można realizacje obrazów o drodze do sławy Bruce`a Springsteeina („Springsteen: ocal mnie od nicości”) czy Boba Dylana („Kompletnie nieznany”) tłumaczyć naturalnym zainteresowaniem filmowców i widzów gwiazdami estrady, legendarnymi, niemal jak Dylan kultowymi. Ale można także, dodając do tego grona, opowieści o Szekspirze („Hamnet”), Chopinie („Chopin, Chopin!) czy Kafce („Franz Kafka”), ale już z oczywistych względów nie Göringa („Norymberga”), próbować odpowiedzieć na pytanie o genezę powstania tych filmów i motywacje ich producentów.

Diagnoza może być dwojaka, albo poszukiwanie autorytetów, jednostek sławnych talentem, uporem i zespołem cech do naśladowania albo, co może jest bliższe prawdy, bezpieczny zabieg, bo biografia zawsze się w kinie sprzeda, nawet jeśli kosztować będzie krocie. Oczywiście pod warunkiem, że zostanie co najmniej poprawnie zrealizowana, zagrana i wypromowana. A to, jak raz, udało się w przypadku całej szóstki, czego dowodem zadawalająca frekwencja, nagrody festiwalowe i oczywiste aspiracje do oscarowych nominacji.

Tu jest kilka 300% typów, bo w niemal zgodnej opinii recenzentów Russell Crowe, za rolę marszałka Rzeszy, ma duże szanse na triumf w kategorii najlepsza rola męska, a Jassie Buckley za najlepszą rolę kobiecą, bo wspaniale wykreowała postać Agnes, żony Szekspira, mogą zacząć ćwiczyć pozy do zdjęć ze słynną statuetką w rękach.

„Hamnat” powinien także otrzymać dwa/trzy kolejne Oscary, choćby za perfekcyjną reżyserię Chloé  Zhao i magiczne zdjęcia Łukasza Żala, który w Toruniu dostał długie brawa od kolegów operatorów. Po Bartkowiaku, Sobocińskim, Sekule, Wolskim, Edelmanie i Kamińskim kolejny polski operator, aspirujący do grona najlepszych i wybitnych.

A za plecami wspaniała grupa pościgowa: Piotr i Michał Sobocińscy, Dymek, Naumiuk…

JANUSZ KOŁODZIEJ