Telewizja, choć nieporównywalnie młodsza od kina, też ma swoje okrągłe rocznice. Jedną ze szczególnie pamiętnych jest to, co wydarzyło się w pewną lipcową noc przed półwieczem?
Najpierw Mercury, potem Gemini, wreszcie Apollo. Po pamiętnej wizjonerskiej zapowiedzi Johna Fitzgeralda Kennedy?ego w 1961 roku, iż w ciągu dekady amerykańska ekspedycja poleci na Księżyc i zostanie stamtąd bezpiecznie sprowadzona na Ziemię, sprawy potoczyły się bardzo szybko. Lądowanie na Srebrnym Globie stanowiło pierwszorzędnie istotny element zimnej wojny z Rosjanami. Komunizm ery Breżniewa tracił inicjatywę w kosmosie z okresu rządów Chruszczowa. Łajka, Striełka, Gagarin i Wala Tiereszkowa na krótko pozwolili wyjść ZSRR na prowadzenie i zdystansować rywala. Ten jednak nie próżnował. Rozmach supertechnologii zdolnej wyrzucić na orbitę potężną rakietę o długości 111 metrów i wadze trzech tysięcy ton, zapewniał oczywisty prymat. Druga dekada lat 60., niczym kolejna runda w pojedynku wagi ciężkiej, należała już do Ameryki.
Zatknięcie gwiaździstego sztandaru na Księżycu samo w sobie oznaczało wielki triumf psychologiczno-propagandowy. Należało jednak koniecznie pokazać epokowy wyczyn światu. Jeśli nie całemu (ChRL, ZSRR, Korea Północna i inne kraje obozu komunistycznego), to wszystkim, którzy zechcą ów fenomenalny show oglądać.
Latem 1969 władze PRL stanęły przed nie lada dylematem. Pokazać, czy nie pokazać swoim obywatelom transmitowaną na cały świat amerykańską relację telewizyjną z Księżyca? Ponoć sam Władysław Gomułka po długich wahaniach miał w końcu postanowić, że owszem. W dzisiejszych komentarzach tej decyzji nie brak domysłów, co do propagandowych skutków niepokazania, ale taż przewidywań ewentualnej klapy. A nuż księżycowa misja się nie powiedzie. Ryzyko misji Apollo 11 było bowiem ogromne. W każdym razie wiadomość o możliwości transmisji z Księżyca rozeszła się lotem błyskawicy i zelektryzowała miliony Polaków w oczekiwaniu na ekscytujący koniec tygodnia.
Start z poligonu Cape Canaveral nastąpił we wtorek rano 16 lipca 1969. Rakieta Saturn V wyniosła na orbitę statek kosmiczny Apollo 11 z modułem dowodzenia Columbia oraz modułem księżycowym, lądownikiem Eagle i załogą na pokładzie. Mało kto dzisiaj pamięta, że astronautów było nie dwóch, lecz trzech. Dwaj z nich, Neil Armstrong i Edwin ?Buzz? Aldrin, odbyli wielogodzinny spacer po Księżycu i o nich się wie. Trzecim, ?niewidocznym? uczestnikiem ekspedycji był Michael Collins, który pilotował na orbicie okołoksiężcowej Columbię (tzw. moduł dowodzenia) i dbał o bezpieczeństwo wyprawy.
To jego głos i głos jego rozmówcy w centrum NASA w Houston Charlesa Duke?a słychać najczęściej w połączeniach. A trzeba dodać, że z bazą na Ziemi astronauci mieli kontakt zarówno radiowy, jak i telewizyjny.
Transmisja z Kosmosu, relacja telewizyjna z Księżyca?
Dziś wydaje się to czymś w miarę prostym i oczywistym, wtedy ? na tamtym etapie rozwoju telewizji ? przenosiło ponad pół miliarda spektatorów w inny wymiar. Byłem jednym z nich i, mimo że wszystko rozegrało się pół wieku temu, zachowałem czarno-białą telewizyjną gorączkę tamtej sobotniej nocy w żywej pamięci. Dziś wiemy na ten temat znacznie więcej niż wtedy.
Lunarny seans łączności z Ziemią zaczął się od meldunku załogi Contact light!. Czujnik świetlny sygnalizatora potwierdzał zetknięcie lądownika z powierzchnią Księżyca. Chwilę później Neil Armstrong przekazał kolejny komunikat: The Eagle has landed (Orzeł wylądował).
Właściwa transmisja telewizyjna rozpoczęła się jakiś czas później. Aby w ogóle stało się to możliwe, najpierw wyszedł na zewnątrz kapsuły Aldrin, który zbudował przewidziany plan relacji, instalując kamerę w odległości około 20 metrów od miejsca mającego nastąpić epokowego wydarzenia. Astronauci mieli z sobą zarówno małe kamery filmowe, jak i standardowe kamery telewizyjne. Notabene sygnał szedł na Ziemię nie wprost do Ameryki, lecz do Sydney, gdzie był najlepiej odbierany i stamtąd na cały świat.
Na mocy drobiazgowo opracowanego scenariusza główne zadanie aktorskie przypadło Neilowi Armstrongowi. To on zszedł na naszych oczach po drabince na powierzchnię Srebrnego Globu. Słynne wypowiedziane przez niego słowa: That?s one small step for man, one giant leap for mankind (To mały krok dla człowieka, wielki skok dla ludzkości) nie były zbyt dobrze słyszalne. Zakłócał je szum transmisji z odległości, bagatela!, 384 tysięcy kilometrów. Tamtej lipcowej nocy wzruszało nas wszystkich zgromadzonych przed telewizorami co innego: poczucie współobecności, a wraz z nim audiowizualne współuczestnictwo w wielkim wydarzeniu.
Dramaturgia wylądowania, choć starannie wyreżyserowana przed lotem (nie bez wpadek, flagę zatkniętą w księżycowym gruncie wywrócił podczas powrotu podmuch silnika), nie miała w sobie nic z kina akcji. Niespiesznie wykonywane działania astronautów momentami dłużyły się. A jednak nikt z milionów ludzi ani w Polsce, ani na świecie nie narzekał. Kiedy telewizyjna relacja ze Srebrnego Globu dobiegła końca, dyskusje po niej trwały w wielu domach do białego rana.
Wnioski dla siebie wyciągnęli też Rosjanie. Nagle okazało się, że wykluczona dawniej współpraca i wrogie nastawienie nie są wcale konieczne. Program Sojuz-Apollo otworzył nowy rozdział. Sześć lat później, w lipcu 1975 roku pilot-kosmonauta Aleksiej Leonow i astronauta Thomas Stafford podali sobie ręce w Kosmosie.
MAREK HENDRYKOWSKI