41 FF GDYNIA: Czy Ostatnia Rodzina była na Wołyniu?

Filmowe wyprawy w przeszłość daleką i bliską, przekonywujący obraz Polski i Polaków, interesujące debiuty, różnorodność gatunkowa, coraz lepszy warsztat ? polskie kino ma za sobą kolejny dobry sezon, a zamykający go festiwal w Gdyni po raz wtóry zanotował rekordową frekwencję.

To oczywiste, że nie byłoby tych tłumów, gdyby na ekranach Teatru Muzycznego i Multikina dominowała jak przed dekadą mizeria i szarość. Było więc co oglądać i o czym dyskutować, z czego skwapliwie korzystało liczne grono składające się z przedstawicieli wszystkich mediów. Co zrozumiałe w tym gronie zaczynają dominować młodzi animatorzy portali internetowych, stron i stronek poświęconych filmom, serialom i gwiazdom, którzy nie bawią się w pogłębione analizy i z rzadka sięgają do klasyki, a jeśli, to tylko po to, by podeprzeć swą tezę główną, że liczy się tylko tu i teraz. Jakże chętnie za to odwołują się do własnych, jeszcze niewielkich doświadczeń i swego zerojedynkowego postrzegania otaczającego ich świata.
Wszystko co wyżej nie jest zasmuconym głosem starego pismaka, ale rezultatem oglądu i osłuchu zawodowych zachowań młodych kolegów, których widzenie filmowego świata zaczyna z roku na rok wypełniać przestrzeń. Widać to doskonale w percepcji wybranych obrazów i w rezultatach głosownia na nagrodę akredytowanych przy festiwalu dziennikarzy. Dla tego grona absolutnym zwycięzcą i  niekwestionowanym liderem był od początku film Jana P. Matuszyńskiego Ostatnia rodzina. Czeladnicy filmowego dziennikarstwa nie chcieli zauważyć rangi artystycznej i historycznej Wołynia Wojciecha Smarzowskiego, nie zająknęli się nad wybitnym obrazem Tomasza Wasilewskiego Zjednoczone stany miłości, nie potwierdzili swymi głosami nawet przekonywującego obrazu swych rówieśników, który przedstawił Łukasz Grzegorzek w Kamperze. I jeszcze jedno NIE, może mnie ważne, ale znamienne. Juniorów nie interesują tematy, którymi żyje środowisko filmowe i dyskutuje o nich podczas tradycyjnego Forum SFP, ich miejsca pozostawały puste!
Ostatni rodzina, której nie sposób oczywiście odebrać wielu walorów, ale też nie można przejść obojętnie obok jej grzechów, uwiodła także jurorów konkursu głównego. Wprawdzie jego przewodniczący ? Filip Bajon tłumacząc pominięcie w werdykcie najważniejszych wyróżnień Wołynia, dał jasno do zrozumienia, że w młodszym od siebie jurorskim gronie był w mniejszości, ale fakt pozostaje faktem i ewidentny kiks poszedł w świat. Świat, który już może oglądać dzieło Matuszyńskiego, a wielki fresk Smarzowskiego dopiero przed nim. Błąd jury usiłował wykorzystać w sobie tylko właściwy sposób (nagroda specjalna wręczana na schodach TM po zakończeniu ceremonii finałowej) prezes Telewizji Polskiej, ale raczej obraził reżysera i jego współpracowników, niż oddał im sprawiedliwość.

ZA DUŻO SZALEŃSTWA

Jak się rzekło młodzi ?filmoznawcy? bezrefleksyjnie głosowali na Ostatnią rodzinę, nie dostrzegając ani momentami karykaturalnego nagromadzenia szaleństw w domu państwa Beksińskich, ani mocno przerysowanych zachowań uczestników tego ?big bradera? (analogia oczywista wobec nieustannej rejestracji najpierw fotograficznej, a potem kamerą video codziennych wydarzeń przez mistrza B.). Być może ten ładunek toksyn, eksplodujący co chwila na ekranie, wydał im się jakoś dziwnie znajomy, wszak to pokolenie dorastające na przełomie ustrojów, których starsi bliscy ciągnąc za sobą ogon doświadczeń przeszłości rzucili się do natychmiastowego nadrabiania wszystkich możliwych zaległości. A może tylko woleli poprzedzony nagrodą w Locarno i piarowym działaniem ten ?Beksińskich dom wariatów? od wymagającego choćby pobieżnej znajomości historii wschodnich rubieży Rzeczpospolitej, gdzie wojenna apokalipsa dokonała się w tak porażający sposób?

Ale Wołyń wydaje się tylko symbolicznym ?przegranym? gdyńskiej imprezy, bo jako dzieło wybitne będzie miał, ba już ma, swoje ważne miejsce w historii polskiego kina. I nie tylko kina, bo jeśli ktoś odrzuci skrajne emocje, własne i nabyte uprzedzenia i ze ściśniętym gardłem i w ciszy obejrzy smarzowską historię, ten zostanie z materiałem do długich i wcale niełatwych przemyśleń. Smarzowski nie opowiada się po żadnej ze stron, tu wszyscy są winni, ale też niewinni, wszyscy są wrogami, ale i ofiarami, wszyscy płacą za tak albo nie wysoką, często najwyższą cenę. Krwi na rękach nie ma tylko młoda kobieta, świadek odbierających świadomość wydarzeń, która próbuje ocalić swoje i swego małego synka życie, uciekając przez ogarnięty orgią wzajemnego mordowania kraj. To film, który będziemy po wielokroć oglądać i analizować, pewnie spierać się i różnić, ale nikt nie będzie mógł mu odebrać, obok tematu do długiej i trudnej rozmowy, także rangi artystycznej, mistrzowskiej reżyserii, znakomitych zdjęć Piotra Sobocińskiego jr. popisowej pracy scenografów, kostiumologów, charakteryzatorów i fachowców od efektów specjalnych. Baliśmy się tego filmu chyba wszyscy, widoku gwałtów i masakrowanych ciał, eskalacji ekranowej przemocy do granic psychicznej wytrzymałości. Wszystko to jest na ekranie, ale w dawce, która poraża, ale nie zamyka oczu, wstrząsająco ilustruje, ale nie każe zastanawiać się nad kondycją psychiczną reżysera. Wielki, ważny film!

WAMPIR PIEPRZYCA

Jestem mordercą to ogromna niespodzianka i zasłużone nagrody tego festiwalu. Maciej Pieprzyca, który trzy lata temu oszołomił gdyńską a potem światową widownię wspaniałym filmem Chce się żyć, pokazał tym razem, że równie dobrze radzi sobie w kinie gatunkowym tu sensacyjno-obyczajowym. Powrócił do postaci śląskiego wampira, który na przełomie lat 60. i 70. ubiegłego wieku sterroryzował Śląsk, a władzy dał jedyną w swoim rodzaju nauczkę. Pieprzyca skupił uwagę na dwóch osobach dramatu, młodym oficerze milicji (wielkie odkrycie festiwalu ? świetny Mirosław Haniszewski) i głównym podejrzanym (potwierdzający zawodowe mistrzostwo Arkadiusz Jakubik) o zamordowanie kilkunastu kobiet mężczyźnie, który choć nikogo nie zabił szybko orientuje się, że nic nie będzie w stanie go uratować od stryczka. Zbyt wielu ludzi władzy mimo wątłych poszlak chce zamknąć wampirzy rozdział i odtrąbić zwycięstwo. W filmie nie ma zatem tajemnicy, bo powszechnie wiadomo, że stracony przed laty człowiek nie zabijał śląskich kobiet, wampirem był chory psychiczne maniak, który popełnił po ostatniej ze zbrodni spektakularne samobójstwo.

Na ekranie oficer milicji dość szybko dostrzega kruchość dowodów, ale już awansował zawodowo i życiowo, już swymi wątpliwościami może sobie i bliskim tylko zaszkodzić. Jego ?przeciwnik? tylko przez moment walczy o życie, zgadzając się na symulowanie choroby, ale równie szybko się poddaje. Film bardzo dobrze zrealizowany, zagrany, zmontowany. I zasłużenie nagrodzony.

Podobne opinie należą się Michałowi Rosie, który podpisał Szczęście świata ? magiczną opowieść o mieszkańcach pewnej śląskiej kamienicy, którym historia XX-wiecznych kilkudziesięciu lat postanowiła zafundować lekcje strachu w każdej odmianie. Sposób opowiadania, dbałość o szczegóły, nuta lekko perwersyjnego poczucia humoru, ale też świetne zdjęcia, wspaniała akordeonowa muzyka Motion Trio i popisowe aktorstwo.

To aktorstwo także zdecydowało ostatecznie o randze i poziomie, jaki osiągnęły Zjednoczone stany miłości Tomasza Wasilewskiego. Odbywający właśnie zwycięski marsz po kolejnych festiwalach (nagrodzony w tym roku już na Berlinale) świata film celnie portretuje czas polskiego przełomu, a przede wszystkim jego kobiety. Wybitne kreacje całej czwórki odtwórczyń głównych ról: Julii Kijowskiej, Magdaleny Cieleckiej, Marty Nieradkiewicz i Doroty Kolak zasługiwały na wyróżnienie. Nagroda w Gdyni trafiła ostatecznie do rąk Doroty Kolak, a za rolę męską do Łukasza Simlata.

CO TO ZA KRAJ, CO TO ZA LUDZIE?

Choć zdobywcą, po raz pierwszy w historii gdańsko-gdyńskiej imprezy, nagrody głównej ? Złotych Lwów ? został debiutant, a filmem otwarcia był Królewicz olch Kuby Czekaja, to inne debiuty zakwalifikowane do konkursu głównego zrodziły pytania o jakość pracy komisji selekcyjnej. Wszystkie nieprzespane noce Michała Marczaka to nie obraz pokolenia, ale raczej obraz dużej bezradności reżysera w starciu z filmowa materią. Stuminutowe snucie się po warszawskich ulicach pary średnio interesujących młodych japiszonów, pewnie podobało się na Sundence Festival, ale w Gdyni skutecznie spustoszyło widownię już po kwadransie. Po kwadransie, w czasie którego padło jedno zdanie, komentujące zachowanie i postawę bohaterów (to nie jest jeszcze realne życie), w zgodnej opinii, kluczowe dla obrazu i mogące go w tym momencie spokojnie zakończyć.

Skrajne kontrowersje wywołał sławny z przyjęcia go do konkursu głównego festiwalu w San Sebastian film Bartosza M. Kowalskiego Plac zabaw. Realistyczny zapis mordu, jakiego dopuściła się dwójka dwunastolatków na uprowadzonym z galerii handlowej dziecku. Młody autor, choć pewnie byłoby sto sposobów na inne pokazanie autentycznego ponoć zdarzenia i wstrząśnięcie widzem, całe zajście niespiesznie i ze szczegółami relacjonuje niczym dokumentalista. Czy powinno się realizować takie filmy, na dodatek opatrzone banalnym przesłaniem o narastającej przemocy, zgubnym wpływie mediów na psychikę młodych ludzi itd. W Hiszpanii także zamiast nagrody Plac zabaw dostał etykietę najbardziej okrutnego filmu sezonu.

41 edycja imprezy już za nami, a za rok czekają nas nowe filmowe spotkania w Gdyni. Swe nowe propozycje zaprezentują być może m. in.: Joanna Kos-Krauze, Agnieszka Holland, Filip Bajon i Jan Hryniak. A to nazwiska, które dobrze wróżą.
JANUSZ KOŁODZIEJ